Nazywam się Agata Stankiewicz-Buraczyńska. Dziś mam 25 lat, komplet stałych, zdrowych zębów i bagaż doświadczeń, które dzięki ludziom, których w życiu spotkałam, mogę zaliczyć do tych pozytywnych. Jak można się domyślić – jestem technikiem dentystycznym.
Lata 2011–2014 były czasem zdobywania tytułu zawodowego na Warszawskim Uniwersytecie Medycznym, kierunek techniki dentystyczne. Trzyletni program, ludzie z całej Polski, różne historie, różne powody, z których los rzucił nas do tej samej grupy studenckiej. Wśród moich kolegów byli ludzie, dla których techniki były przymusowym przystankiem pomiędzy maturą a karierą stomatologa bądź lekarza. Miałam także koleżankę, która przyszła do nas, mając już tytuł zawodowy ze studium policealnego, lecz zmiana przepisów wymusiła na niej konieczność ukończenia studiów na uczelni wyższej. Kasia, bo tak miała właśnie na imię, była dla nas wszystkich od początku pewnego rodzaju „ostatnią deską ratunku’’. Jako starsza, już doświadczona koleżanka z praktyką w zawodzie, chętnie nam pomagała na zajęciach praktycznych czy też podpowiadała, gdzie szukać pomocy naukowych.
Często rozmawialiśmy między sobą w grupie na temat różnic między kształceniem w szkołach policealnych, a tym jak to wygląda u nas – na WUM. Z naszych obserwacji i wymiany poglądów wynikało, że uczelnie wyższe kładą bardzo duży nacisk na wiedzę teoretyczną, szczegółowo omawia się anatomię, fizjologię narządu żucia, proces całego leczenia poprzez wywiad lekarski aż do finalnego oddania pracy. W szkołach zawodowych ten aspekt nauki jest może w połowie tak rozwinięty jak na uczelniach wyższych. Bardzo ważne jest, aby technicy mieli solidne podstawy z anatomii i fizjologii, ponieważ pozwala to poprawnie wykonywać uzupełnienia protetyczne i komunikować się z dentystami. Zupełnie inaczej wygląda sprawa z zajęciami praktycznymi. Zarówno na pierw...
Edukacja w Polsce a w USA, czyli o możliwościach rozwoju oczami młodego technika dentystycznego
Swoją przygodę ze stomatologią rozpoczęłam już we wczesnym okresie dziecięcym, kiedy to po dość groźnym wypadku, mając 1,5 roku, trafiłam do gabinetu dr. Marcina Aluchny. Małe, zapłakane dziecko, z ogromnym bólem, przerażeni rodzice z perspektywą, że ich jedyna córeczka może nigdy nie mieć stałych górnych siekaczy, oraz opanowany, młody pan doktor z wizją, któremu z natury bardziej zależy na uzębieniu pacjenta niż samemu pacjentowi.